Saga trzeźwym okiem, część I: „Mroczne widmo”

Tym tekstem zaczynam swój autorski cykl, jako że w ciągu nadchodzących tygodni czekają mnie seanse wszystkich wydanych na nośnikach cyfrowych filmów z Gwiezdnej Sagi. Począwszy od Nowej Trylogii, przez Epizody IV-VI, na Przebudzeniu Mocy i Łotrze 1 skończywszy.  Podstawowym celem projektu jest przygotowanie się do premiery Ostatniego Jedi na Blu-ray i stworzenie jak najrzetelniejszej oceny tego dzieła już parę miesięcy po jego pierwszych kinowych pokazach i towarzyszących im emocji. Ponadto chciałbym spojrzeć na poprzednie trylogie na spokojnie, spróbować dostrzec zarówno wady, jak i zalety – przede wszystkim dać kolejną szansę Epizodom I i II oraz uporządkować moją prywatną opinię o III. Wspólny tekst dostaną Epizody IV i V, osobny poświęcę Epizodowi VI, który również wywołuje u mnie mieszane uczucia i chciałbym sytuację wyklarować. Produkcje nowsze już omówiłem (zarówno Przebudzenie Mocy, jak i Łotr 1), powrót do nich stanowić będzie wstęp do wieńczącej cykl recenzji The Last Jedi. By dać czystą kartę prequelom, postanowiłem też do minimum ograniczyć odwołania do obrazów, które jeszcze w ramach serii nie były omówione. Zaczynamy więc od opowieści, która swego czasu zawładnęła moim życiem – Mrocznego widma.

Po dziś dzień pamiętam, jak nieprawdopodobne emocje wywołał we mnie w dzieciństwie. Nagle zapełnił moje półki gadżetami, książeczkami, komiksami, zmotywował mnie do pierwszych kontaktów z Expanded Universe (Gwiezdne Wojny Komiks!), naklejki z niego do dziś zdobią drzwi do pokoju, w którym mieszkałem w dzieciństwie. Jak pewnie się domyślacie, po latach zmieniłem kompletnie zdanie: za dużo CGI, wkurzające droidy i jeszcze gorsi Gunganie, durnowaty Anakin itp. Przysiadłszy na spokojnie, widzę jednak, że i tu, i tu miałem trochę racji. To przedziwny wręcz koktajl przyrządzony zarówno ze znakomitych i smakowitych, jak i budzących zdecydowany niesmak składników.

Zacznę może od rzeczy, które mnie zaskoczyły pozytywnie.

Już napisy początkowe zwiastują nam coś nowego, świeżego – szersze przedstawienie polityki galaktycznej, punktem wyjścia jest w końcu blokada planety związana ze sporem o podatki. Polityka przewija się przez większość seansu, prowadzi do pokazania nam, jak nieudolna i przeżarta przez układziki i biurokrację była pod koniec Republika. Naturalnie, wątek ten zaprezentowano w dość uproszczonej formie i w pewnym momencie ustępuje innym motywom, ale dla mnie pozostaje bezsprzecznie sztandarową zaletą filmu. Świetnie zaakcentowano również kontrast między Republiką jako państwem „cywilizowanym” a przestrzenią Huttów, pokazaną jako nieprzyjemne i niegościnne miejsce, w którym część istot nadal jest własnością bogatszych pobratymców i jeśli tylko spróbują się postawić, mogą wylecieć w powietrze za dążenie do własnej wolności.

Dobre wrażenie robią po dziś dzień lokacje. Piękne ulice i wnętrza na Naboo. Podwodne miasta. Mos Espa i powierzchowny wgląd w życie ludzi na Tatooine. Ogromna sala obrad Senatu. Tak samo sceny z pojazdami – wyścig podracerów to mistrzostwo świata, trzyma w napięciu i po dziś dzień wygląda naprawdę dobrze. Sceny kosmiczne – bardzo fajne (poza ostatnią, o czym później).  Rewelacyjnie wypadają również sekwencje walki z udziałem mieczy świetlnych. Co prawda są nieco przesadzone pod względem ruchów i czasem bliżej im układowi tanecznemu, ale za to są efektowne i pokazują, jak potężni są Jedi i Sithowie. A właśnie – miło było zobaczyć Jedi w akcji zarówno jako strażników pokoju starających załagodzić się konflikty zbrojne, jak i osoby budzące grozę wśród swych przeciwników.

Mroczne widmo pod względem soundtracku bije też na głowę wszystkie nowe odsłony Star Wars. Wracając myślami do ulubionych scen w zdecydowanej ich większości jestem sobie w stanie przypomnieć przynajmniej krótki fragment utworu, który leciał w tle. No i Duel of the Fates – coś przepięknego. Aż szkoda, że scenę z jego udziałem trochę pocięto i nie mogliśmy cieszyć się tą sekwencją w jednym ciągu.

A co mi przeszkadza? Przede wszystkim – Gunganie. Matko, jak oni mnie denerwują! Pal licho nawet to, że wizualnie są co najwyżej przeciętni. Ich sposób bycia, mówienia… Rozumiem, że galaktyka jest pełna różnych mniej lub bardziej pociesznych istot, ale oni nie są w jakikolwiek sposób ciekawi, a raczej po prostu irytujący. A Jar Jar? O tym, jak koszmarnym był pomysłem powstały już istne epopeje, dlatego podkreślę tylko jedną rzecz – związane z nim kloaczne żarty (wdepnięcie w kupę? Puszczający gazy stwór na arenie? Kto to wymyślił?!) i wymuszony slapstick w większości sekwencji pasuje jak pięść do nosa i, delikatnie mówiąc, nieco psuje atmosferę wielu z nich. W mniejszym stopniu przeszkadzają mi droidy bojowe, gdyby ich udział ograniczony został np. do sekwencji na statku byłoby OK. Ale oglądanie całej ich armii dokonującej okupacji planety? Niestety, dla mnie to porażka, a scena, w której Amidala ogląda ze zmartwieniem, jak czołgi wkraczają do jej miasta zamiast zmartwić mnie losem Naboo wywołuje uśmiech politowania. Serio, muszą ulec armii tych żałosnych klaunów?

Jeśli chodzi z kolei o postaci mamy okropnie nierówną sytuację. Naturalnie, Ian McDiarmid jako Palpatine błyszczy, reszta aktorów nawet, jeśli bardzo się stara, wychodzi im bardzo różnie. Widać, że to pionierskie lata grania do bluescreena i niektórzy aktorzy momentami (a nawet większość czasu) czują się ciut zdezorientowani – serio, Neeson i McGregor wahają się między grą na przyzwoitym poziomie a grą na poziomie żenującym. Gorzej wypadły Keira Knightley i Natalie Portman – są drewniane jak stolik, aż trudno uwierzyć, że Natalie miała wtedy na koncie już niesamowitą jak na aktorkę dziecięcą rolę w Leonie Zawodowcu. No i oczywiście, niechlubny gwóźdź programu – Jake Lloyd jako mały Anakin. Wiecie, co powiem? Współczuję mu. Serio. Widać, że dzieciak starał się bawić tymi Gwiezdnymi wojnami i momentami dawał z siebie wszystko. Ale niestety tu leży pies pogrzebany: napisano mu tak kretyńskie teksty, że nic z tego i na zawsze zapamiętamy jego Anakina jako postać wybitnie wkurzającą. A ostatnia scena, w której dziewięciolatek wskakuje za stery myśliwca i wraz z wyszkolonymi pilotami rozwala statek Federacji? Jak byłem mały, kochałem ją całym sercem na zasadzie „Też tak chcę!”. Teraz? Nie dość, że sam fakt jego udziału w bitwie mnie odrzuca, to jeszcze dochodzą arcygłupie komentarze dzieciaka. I tu dochodzimy do podstawowego problemu – niektóre dialogi są okropnie sztywne. Tak bardzo, że nawet jestem w stanie zrozumieć, że nawet doświadczeni aktorzy je położyli…

Po latach widać również starzenie się niektórych scen zrealizowanych przy użyciu dużej ilości CGI, część z nich (np. ucieczka przed droidami na początku) jest… pociesznie pokraczna. Nieźle wypadły efekty praktyczne i różne kostiumy wykorzystane na planie. Niestety, ale na ich tle postaci wykreowane komputerowo wypadają bardzo źle.  W dużej części (bo np. Jabba czy Watto wyglądają nieźle) są przesadnie kreskówkowe, jakby trafiły tam nieco z innej bajki.

Mógłbym poświęcić też trochę miejsca na marudzenie na niektóre nielogiczności, ale po pierwsze – dziesiątki innych osób robiły to przede mną. A po drugie, to w końcu Gwiezdne wojny, infantylność, uproszczenia i braki logiki od zawsze były częścią filmowego (i serialowego) Star Wars.  Dlatego np. Jedi trafiający do Theed w idealnym czasie i do idealnego miejsca nie odrzucają mnie jakoś bardzo. Ale jest też kilka takich, które nawet z tego punktu widzenia są dla mnie rażące – wśród nich przede wszystkim zabranie przez Qui-Gona i Obi-Wana Anakina w środek potyczki między siłami Republiki a Federacji Handlowej i kompletne zaniedbanie jego bezpieczeństwa, samo machanie palcem i liczenie, że grzecznie posiedzi w kącie, jest okrutnie głupie.

No i oczywiście – midichloriany*. Nie będę się rozpisywał, ale sama idea istnienia małych, inteligentnych żyjątek, które siedzą w naszym organizmie, łączą nas z Mocą i przekazują jej wolę jest… dziwna i nieco psuje sferę mistyczną wprowadzoną przez Starą Trylogię. Zastanawia mnie – skoro to kwestia czysto biologiczna, związana z symbiontami w naszych ciałach, to skąd biorą się duchy Mocy? Dobrze, sam motyw testu na wrażliwość na Moc nie jest głupi, ale nie można było np. określić, że z jakiegoś powodu w organizmach tych nią najpotężniejszych częściej niż w innych pojawiają się midichloriany i są one tylko podpowiedzią?

Na zakończenie pokuszę się o drobną refleksję. Owszem, wiele elementów, na które marudzę, była realizowana z myślą o dzieciakach, które są najbardziej „dochodowym” odbiorcą. Owszem, jako dzieciak uważałem, że Jar Jar jest superśmieszny, droidy fajowe i utożsamiałem się z Anakinem. Ale zwróćmy uwagę na co innego – jako ten sam dzieciak byłem zachwycony Starą Trylogią, czyli obrazami, w których ilość rzeczy fajnych tylko dla dzieci jest niewielka (z głowy jestem w stanie wymienić chyba tylko moje znienawidzone Ewoki), a rzeczy, które sprawiają radość również starszym odbiorcom zdecydowanie dużo więcej.

Podsumowując – Mroczne widmo ma swoje problemy. A nawet ich ogrom. I ma też ogrom elementów irytujących i psujących przyjemność z odbioru. Mimo to podczas ponownego seansu bawiłem się nieźle i jestem w stanie dostrzec kilka pomysłów, które twórcy Trylogii Sequeli mogliby podpatrzeć. Ale o tym w swoim czasie, pod koniec cyklu. Na razie czas pokonać swe obawy i przygotować się do obiektywnej oceny Ataku klonów. Części, którą wspominam naprawdę źle.

*By skupić się na ocenie sagi filmowej samej w sobie, zapominam o istnieniu Expanded Universe i tłumaczeniach dotyczących midichlorianów obecnych m.in. w Plagueisie.