Jeśli lubicie korzeniuszkę ugotowaną i przyrządzoną przez jednego z najbardziej charakterystycznych mistrzów Jedi w dziejach bardzo odległej galaktyki, to poświęćcie chwilę uwagi (archiwalnej już) książce „Yoda: Mroczne spotkanie”.
Ostatnia przedwojenna przygoda Anakina i Obi-Wana to temat ciekawy, ale czy aż tak, że nie można się od niej oderwać? I czy książka spisuje się jako wstęp do „Ataku klonów”?
Seriale z uniwersum „Gwiezdnych wojen” nie mają łatwego życia. Jak na razie doczekaliśmy się tylko kreskówek – od „Droids” i „Ewoks” począwszy, na „Rebels” skończywszy.
Fandom kocha, ale i nienawidzi. Czy słusznie? Dlaczego oceniamy książkę po okładce, a film, którego jeszcze nie ma, po wytwórni? Czy to ma w ogóle sens?
– Człowiek człowiekowi równy? No dobrze, niech już będzie. Ale klony? Gdzie tam, panie! To nie ludzie, one nic nie czują – powiedział pewien mądry człowiek i pociągnął łyk kawy.
Deralia. Niewielka planeta na Zewnętrznych Rubieżach, pokryta umiarkowanie ciepłymi równinami, zamieszkałymi przez ludność parającą się głównie rolnictwem…
Wątki mandaloriańskie oraz wątek Dartha Maula miały zostać ostatecznie rozwiązane w tej trylogii – i to w wybuchowy sposób. Czy tak się stało? Wszystko w recenzji
Po przygodach mrocznych braci i onderońskich rebeliantów, przyszedł czas na młodych Jedi. Oceniamy kolejną tetralogię z piątego sezonu serialu „The Clone Wars”.